Rano potrzebuję skorzystać ze stabilnego i szybszego internetu, więc zbieramy się i ruszamy jeszcze raz do informacji turystycznej. Dwoje wspaniałych ludzi za kontuarem nie tylko pozwala mi się podpiąć do ich kabla, ale w dodatku poznaje mnie jako gościa od paczki i znów jestem zdziwiony.
– When you were late with picking up your box, we googled your name and found out what happend.
Heh, miło spotykać ludzi, którzy się przejmują :)
Jemy śniadanie przy stole obok budynku informacji i ruszamy do Dettifoss – jednego z największych i najbardziej sławnych wodospadów na Islandii. Sława jest w stu procentach zasłużona. Wodospad znajduje się w ogromnym kanionie, który nawet nieco przypomina Grand Canion. Można tutaj podejść niemal do samej krawędzi, człowiek jednocześnie trochę się boi, ale chce jednak zobaczyć wszystko. W ramach bonusu do tego widoku, unoszące się kropelki wody wraz z zaszczycającym nas swoimi promieniami słońcem tworzą tęczę.
Po niezliczonej serii zdjęć i filmów, ruszamy 1,5km dalej do drugiego z okolicznych wodospadów – Selfoss. Jest mniejszy, ale nie musi mieć kompleksów. Tworzy taką niepełną podkowę, na którą patrzymy od otwartej strony.
Po zasłużonej kuracji czekoladowej (przecież tak dużo się właśnie nachodziliśmy :P) siadamy nad mapą i zapada decyzja na temat dalszej drogi. Ruszamy dalej na północ.
Jacek i Agnieszka wylatują wcześniej niż ja więc podrzucają mnie do Þórshöfn, miasta na początku mojego celu – półwyspu Langanes! :) Po szybkich zakupach podrzucają mnie jeszcze na obrzeża miasteczka. Na pożegnanie dostaję chustę wielofunkcyjną – swojej niestety zapomniałem z Polski i strasznie mi to utrudniało życie. Ż żalem w sercu musimy się pożegnać – niesamowici ludzie :)
Po totalnym przepakowaniu plecaka ruszam do zaznaczonego na mapie kilka kilometrów dalej kościoła. Dookoła mnóstwo świetnych spotów pod namiot, ale najpierw spróbuję tam. No i opłacało się! Kościół okazał się być bardzo ładny, chyba protestancki, ale przede wszystkim otwarty i opuszczony :] Po kilku chwilach wahania rozkładam się na chórze między drzwiami na dzwonnicę, a nadal działającymi małymi organami. Jest prąd, działają nawet elektryczne kaloryfery. W obliczu coraz mocniejszego deszczu za oknami – nie mogłem trafić w lepsze miejsce. Staram się je oczywiście maksymalnie uszanować. Mimo wszystko to nadal kościół.
W komfortowych warunkach mogę sobie spokojnie ugotować i zjeść kolację. Później tego wieczoru kościół odwiedza trójka młodych ludzi – dwoje z miasteczka oprowadza koleżankę z RPA po okolicy. Potwierdzają, że kościół jest opuszczony i że nie ma problemu żebym tu został. Dorzucają też informacje o słabej prognozie pogody na najbliższe dni – poniżej 5 stopni i deszcz. Pysznie :/
Wieczorem męczę się z niedziałającym internetem, ale jakoś nareszcie udaje mi się przesłać kolejne relacje.
źródło: Adventure: Globe