W nocy robi się tak zimno, że muszę wyciągnąć z plecaka koc ratunkowy (taką srebrno-złotą folię). Rano okazuje się, że w nocnej nieprzytomności zakryłem sobie nim też głowę, patrz kilkucentymetrowej średnicy otwór w mumii śpiwora, który został po maksymalnym zaciągnięciu wszystkich sznurków. Całe wydychane przeze mnie powietrze skropliło się na kocu i zaczęło nawet trochę moczyć śpiwór.
Przez noc pogoda się niestety mocno popsuła. Nieubłaganie pada i wieje. No nic, mimo istnej lodówki w chatce staram się myśleć pozytywnie – będzie deszczowe zakończenie wyprawy. Wstawiam wodę na herbatę i jem śniadanie. Dziś (tak jak i wczoraj) chleb tostowy z dżemem truskawkowym ;]
To będzie nieco inny dzień niż zwykle. Langanesviti, czyli latarnia na końcu półwyspu Langanes, jak większość latarni stoi na samym końcu, więc nie za bardzo jest gdzie iść dalej ;) Zostawiam więc spakowany plecak na pryczy, zabieram aparat i po osiągnięciu celu wrócę tutaj na drugą noc.
Przede mną 15km marszu tam i drugie tyle z powrotem. Idę w deszcz, z czasem pogoda jednak się trochę poprawia, co nie zmienia faktu, że jest psia. Na szczęście bez plecaka wiatr aż tak nie przeszkadza – przynajmniej nie miota mną (jak szatan ;)). Dzięki temu maszeruję całkiem (e tam całkiem – bardzo!) szybko i po 3h na horyzoncie pojawia się zarys latarni.
Langanesviti jest dwupiętrową, białą, okrągłą konstrukcją z pomarańczowym szczytem. Okazuje się, że można nawet wejść do środka. Staję przy żarówce i dociera do mnie, że dotarłem! :D
Po miesiącu jestem u celu – szczyt Langanes, połączenie oceanów arktycznego i atlantyckiego!
Mimo, że nie tak jak chciałem, że po drodze wydarzyło się mnóstwo zmian w planie, że to miało być całkiem inaczej… skończyłem :]
Zdjęcia, filmy, telefony. Banan nie schodzi mi z twarzy jeszcze długo po wyjściu z latarni – muszę powiedzieć, że dawno nie byłem z siebie tak dumny.
Wracam nieco inną drogą. Dystans się jednak nie zmienia i ok 16:30 jestem z powrotem. Ekspresowo.
Jestem jeszcze bardziej głodny niż wczoraj. Dziś nie miałem już co pogryzać w drodze, więc wstawiam wodę jeszcze zanim ściągnę buty, jednocześnie wcinam kanapkę.
Jak to mówił mój dziadek „zajadam aż mi się uszy trzęsą”. Dociera do mnie, że właśnie zacząłem powrót, że mam już za sobą pierwsze 15km drogi do domu.. (…)
Jutro powrót do kościoła, a we wtorek wylot do Reykjaviku.
źródło: Kuba Sarata / Adventure: Globe