Ekipa ostrzegała, że po kilkudniowej imprezie w Reykjaviku będą długo spać. Nawet jakby mi to jakoś szczególnie przeszkadzało to i tak nie miałem lepszej opcji podróżowania dalej. Dostosowałem się i mimo przebudzenia po 8.00 leżałem jeszcze do 10:00. Po krótkim kryzysie spowodowanym wyzwoleniem alarmu przeciwpożarowego (boczek się trochę za bardzo przysmażył :P) zjedliśmy wspólne śniadanie i po szybkich porządkach ruszyliśmy w trasę ok 12:30.
Dziś musiałem zmienić drogi. W Nyjdalur czekała na mnie paczka, a to zmuszało mnie do podróżowania trudniejszą trasą – musiałem wrócić do ringroad i stamtąd znów wspinać się na północny wschód.
Podrzucili mnie do skrzyżowania w Langarvatn, sami podróżowali dalej na zachód. Ja po max 25 minutach czekania ruszyłem na południowy zachód do Selfoss z młodym Rosjaninem wracającym do stolicy (nie wiem dlaczego akurat tędy). Mój kierowca pochodzi ze środkowej Rosji, pracuje tutaj na statku rybackim, ale najchętniej zmieniłby tą pracę na… jakąkolwiek inną. Mimo, że jest dobrze płatna to nudzi mu się wielodniowy pobyt na morzu.
Dojeżdżamy do centrum Selfoss. Miasto jest wyraźnie nastawione na przejeżdżających tędy turystów. Co chwilę sklep, kawiarnia, hotel, nawet hostel Hosteling International. Wszystko opisane po angielsku. Nie mam czego tutaj szukać, trzeba pomaszerować na obrzeża. Na szczęście miasta tutaj nie są duże ;)
Po 20min zabiera mnie Islandczyk pracujący w firmie turystycznej. Rozmawiamy o mojej wyprawie. Jest mocno zainteresowany jak, czemu, po co i w ogóle jak to było i czy mi się podobało. Dojeżdżamy razem do stacji benzynowej na skrzyżowaniu ringroad z drogą 26. To właśnie tą drogą będę podróżował przez następne 3 dni.
Pogoda się psuje, a ja schowany za wielkim znakiem drogowym czekam na samochody, zakutany w kurtkę jak tylko się da. W końcu zatrzymuje się gość z przyczepą na konie (są tam aż 4) i podwozi mnie kilka kilometrów dalej. Łamaną angielszczyzną opowiada mi o okolicy. Skręca do gospodarstwa, a ja zostaje na głównej drodze. Mimo pokonania kilku kolejnych kilometrów w mojej sytuacji nie zmienia się wiele. Pada coraz bardziej, a ja nie mogę się już schować, bo zwyczajnie nie już gdzie. Samochodów jak na lekarstwo i ogólnie tak zwana stopowa dupa.
Stoję kilkanaście minut, przejeżdża kilka (tzn ze 3 czy 4) samochodów, ale żaden nie chce mnie wieźć dalej. Decyzja – nie ma co stać bo tylko niepotrzebnie moknę – idę.
Zaciągnięty kaptur chroni mnie przed wiatrem i deszczem, ale skutecznie odcina mnie od wszystkiego poza widokiem na wprost. Maszeruję więc, co chwilę odwracając się żeby sprawdzić czy przypadkiem coś nie jedzie.
Po kilku kilometrach zatrzymuje się starszy Islandczyk w samochodzie z przyczepką wypełnioną jakąś rolniczą maszynerią. Ni w ząb po angielsku, ale i tak się jakoś dogadujemy :) Międzynarodowy język machania rękami :P Podwozi mnie kilka kolejnych kilometrów.
Pogoda się jakoś nie za bardzo poprawia więc zrezygnowany zaczynam powoli dawać za wygraną. Lustruję mapę w poszukiwaniu jakiegoś lepszego miejsca pod namiot. Kilka kilometrów dalej ma być kościół – z jakichś przyczyn uznaję, że to będzie najlepsze miejsce żeby zapytać o pozwolenie na jednodniowy camping. Nie przejechałem dziś zbyt wiele, ale trudno – to miał być i był ciężki stop, jutro będzie lepiej. I tu niespodzianka – po chwili zatrzymuje się maleńki Suzuki Jimny, a w nim para z Francji z najbardziej pokręconym stopowym tekstem:
– Hey! We don’t have any place for you but hop in, will manage somehow :)
Rzeczywiście, samochód raczej zawalony rzeczami, ale jakoś udaje się opróżnić jedno miejsce i z plecakiem na kolanach sięgającym pod sufit znów jadę :)
Francuzi jadą do parku narodowego Landmannahellir. To jakieś 25km w bok od mojej trasy. Zaczynam myśleć – dziś i tak już nie dotrę do Nyjdalur, pogoda się pogarsza, zobaczyłbym może coś nowego… trudno, jadę z nimi, a jutro będziemy myśleć co dalej.
Do Landmannahellir prowadzi raczej ciężka droga. Trzeba pokonać rzekę i mnóstwo wertepów. Dzielny Jimny daje jednak radę. Wytrzęsieni na dziesiątą stronę docieramy do celu – bazy złożonej z kilku mniejszych i większych chatek i małego campingu. Jest tu rzeczywiście bardzo ładnie. Czarne, zielone, a nawet czerwone góry otaczają płaską dolinę rzeki – szkoda, że pogoda nie pozwala w pełni docenić tych widoków.
Planowaliśmy rozbić się na campingu, ale pani dozorująca chyba stwierdza, że nie chce mieć ludzi w namiotach w takim deszczu i dostajemy miejsce w wypasionej chatce w cenie namiotu. Terminale do kart nie działają, więc dostaję jeszcze dodatkowe 4 korony zniżki, bo tylko tyle (996 koron) gotówki miałem przy sobie :P
Dołącza do nas przemoczona i wygłodzona para z Niemiec. Trekkują od kilku dni i są nieźle wymęczeni. Zabrali za mało jedzenia, a pogoda im jakoś nie chciała sprzyjać. Przy wspólnej kolacji (każdy dał co miał, czytaj – karmimy głodnych Niemców ;) ) dyskutujemy o podróżach do 21:30.
źródło: Kuba Sarata – facebook/Adventure:Globe