5.8.2012 – Wspaniałości!
Udało się – wstałem o 6:10. Wiem, że dla wielu z Was brzmi to całkowicie prozaicznie, ale po 8-9h marszu z ponad 20kg plecakiem człowiek potrzebuje naprawdę dużo snu. Nie będę ukrywał, że tak wczesna pobudka była możliwa dzięki położeniu się o 22:00 ;) Pozbierałem swoje rzeczy i ruszyłem na pustynię, bo tylko tak można nazwać to, co dziś pokonałem. Widoki przypominały nieco Dolomity (choć te znam tylko ze zdjęć). Poszarpane, wysokie szczyty, a wokół nich tylko kamienie – i tak ponad 20km. Choć stop, wrrruć! Była jedna rzeka i to z czystą (nie tak jak w Far) wodą :) Po dojściu do drogi po drugiej stronie, zauważyłem stojącego przy drodze wielkiego Land Rovera z przyczepką i grupkę (jak się okazało) Austriaków krzątających się dookoła. Podszedłem z pytaniem czy nie trzeba pomóc. Okazało się, że z tylnego lewego zawieszenia wyskoczyła sprężyna (musieli nieźle zaiwaniać żeby tak podskoczyć). Sprawa ciężka, bo trza podnieść całe auto. Niewiele mogłem pomóc, ale grupka była bardzo mile zaskoczona moją ofertą. Rzuciłem dwie, trzy uwagi i jeden w sumie dość dobry pomysł. Dwaj faceci mieli już swoją koncepcję i stwierdzili, że najpierw spróbują po swojemu. Później rozmowa zeszła na to, co ja tu w ogóle robię… i nagle udało się – sprężyna wskoczyła na swoje miejsce (nie wiem jak oni to zrobili). W nagrodę za dobre chęci zaproponowano mi piwo (Gull), na co oczywiście przystałem pytając, czy nie mają może jakiegoś „zbędnego” chleba. No i się posypało – dostałem pity na kebab (cokolwiek byle by był chleb ;)), herbatniki w czekoladzie i jeszcze jakieś ciastka „specjalność z Austrii” :D Nie mogłem przestać dziękować :)
Oni ruszyli na swój camping, a ja miałem jeszcze 4km (jak się później okazało 6) do wymarzonej chatki nad rzeką Hvitta. Na szczęście było głównie z górki, ale na miejscu zamiast chatki stała stajnia i to zamknięta :/ Pomyślałem, że te moje mapy mylą się zbyt często w tej kwestii. Ruszyłem w stronę mostu, żeby rozbić namiot na brzegu po drugiej stronie ale nie, moje dzisiejsze szczęście jeszcze mnie nie opuściło. Zaraz przy moście: czerwone maleństwo, kłódki wiszą otwarte, a w środku co? Emergency hut :] Cztery prycze, dwa okna, był nawet gaz, ale się skończył. Cudowność! Jeszcze co prawda nie wymyśliłem jakie mam „emergency” ale chyba nikomu nie zrobi to różnicy jak tu zostanę na noc. Posprzątałem, ogarnąłem więc za darmo nie zostanę :)
A jutro… znów będzie się działo :)
6.08.2012 – Szaleństwo (madness)
Tylko tak mogę podsumować ten dzień – szaleństwo. Po wieczornej uczcie z austriackim ciastkiem i piwkiem przy książce zasnąłem o 23:00, czyli godzinę później niż wczoraj. Jak w zegarku wstałem więc godzinę później i godzinę później się pozbierałem – trochę też przez pranie. Tak czy inaczej ruszyłem znad Hvitty po 9:00. Po dotarciu do mojego pierwszego poważnego rzecznego wyzwania czyli Okulfall stwierdziłem, że sprawa nie będzie prosta. Rzeka, mimo że jak na siebie mała (cała Islandia jest w tym roku sucha jak pieprz) to i tak miała swoje min. 20m szerokości, dobry metr głębokości i wcale nie płynęła sobie tempem krakowskiej Wisły. Połaziłem jakiś czas wzdłuż brzegu w poszukiwaniu dogodnego miejsca, ale po kilku podejściach na lekko (bez plecaka) nie zapowiadało się to dobrze. Musicie wiedzieć, że jeśli nie udało by mi się przejść tej rzeki tutaj, czekała by mnie bardzo długa droga na około, drogą na północ, a później na wschód do Kerlinarfjoll – stawka była wiec wysoka. Ujście do Hvitty okazało się nie do przejścia więc ruszyłem w górę, może tam coś się wykluje. Po kilkuset metrach rzeka zaczęła się „rozbijać” – na środku pojawiły się małe wysepki. Pomyślałem, że to jest moje miejsce i ruszyłem. Gdy po kilkunastu krokach stwierdziłem, że woda sięga mi do szczytu uda do głowy przyszła myśl – nope, jeszcze nie jestem na środku a już tak głęboko, nie uda się, jednak zaraz zorientowałem się, że woda już nie przybiera i dno się wypłaszcza. Nie było już odwrotu. Krok za krokiem maszerowałem na drugi brzeg, spychany prądem w prawo. Kijek, noga, drugi kijek druga noga i tak w kółko pojedynczo, powolutku żeby tylko nie stracić równowagi. Po minucie (a może nawet szybciej) w wodzie nie czułem już stóp z zimna ale udało się! :D Wyszedłem z wody, nie czując kamieni brzegu pod stopami. Woda w małej zatoczce obok głównego biegu rzeki wydawała się jak z gorącego źródła :] Muszę powiedzieć, że to były niesamowite emocje – jeden zły krok i leżysz, płyniesz z całym plecakiem i wszystkim w środku, mokrym (netbookiem, aparatem, telefonem, namiotem, ciuchami…) Po kilkunastominutowej przerwie na odzyskanie czucia w stopach ;) ruszyłem dalej.
Teraz czekało mnie nieco ponad 10km poza szlakiem do drogi pod górami Kerlinarfjoll. Spokojnym (standardowym) tempem, dotarłem do małej (pięknie zakopanej w ziemi) chatki na końcu tej drogi o 15:00. Tu pojawił się problem – jest późno, a GPS pokazuje mi jeszcze ponad 25km do bazy po drugiej stronie masywu. Szczerze powiem, że nie wiem dlaczego nie pomyślałem o zostaniu tu gdzie jestem, przecież to jest dystans na dzień drogi. Wręcz przeciwnie w głowie miałem tylko „masz 6/7h na ponad 25km i nie ma bata, musisz zdążyć”. Narzucając sobie żelazną dyscyplinę 4,5km/h i tylko jednej, pięciominutowej przerwy w trakcie godziny, zacząłem „biec” – bo tylko tak można nazwać takie tempo z takim plecakiem. Góry Kerlingarfjoll (wiem, że często powtarzam ich nazwę ale to pierwsza nazwa własna jakiej się tak na prawdę tutaj nauczyłem na pamięć :P) są przepiękne. Co z tego skoro ja nie mam czasu na ich podziwianie.
Następne 6,5h było… nie wiem jak to nazwać. Szaleństwo pasuje tu chyba najbardziej. W ciągu (godzinowo) nieco ponad pół dnia zrobiłem dystans przeznaczony bez mała na cały dzień. Ostatnia godzina i ostatnie 3km były po prostu torturą, w dodatku podbitą drogą wijącą się niemiłosiernie w górę i w dół, w górę i w dół… Pokonując ostatnie wzgórze cały czas myślałem, że mój cel jest za jeszcze następnym z nich. Nie potrafię Wam wytłumaczyć uczucia gdy wychodząc na szczyt zobaczyłem, dolinkę a w niej domki i camping. To już tu! Nie miałem siły ale biegłem. Szczerze przyznam nie obeszło mnie bardzo to, że noc na campingu kosztowała 1500 koron. Po dość pokręconym dialogu z recepcjonistką (z Polski!) rozbiłem namiot, zrobiłem kolacje i zasnąłem jak kamień. Zrobiłem dziś ponad 35km, choć nie wiem czy nie mógłbym napisać „prawie 40km” – jeszcze dokładnie nie policzyłem. Już teraz wiem, że nie powtórzę już podczas tego wyjazdu takiego dnia – po prostu nie dałbym rady.
źródło/foto: Kuba Sarata Iceland Adventure 2012