Wyprawa poza horyzont Piotra Mitko zakończyła się.. W chwili obecnej Piotr siedzi w mocno opóźnionym samolocie do Warszawy.. a u Nas jeszcze kolejne, nie ostatnie, relacje z wyprawy..
Kjolur… Na szczęście droga była lżejsza niż się spodziewałem. Od strony północnej pierwsze 66 km jest spoko, następne 50 km jest ciężkie, gdyż kamieniste i grząskie, a później znów droga się poprawia. Ale mimo wąskich opon na 28-calowych kołach, przejechałem! Tylko kilka razy musiałem przepychać rower na odcinkach, gdzie koła się zakopały albo nie miały przyczepności. Najgorszy jest wiatr – gdy wieje z boku, bez trudu przesuwa rower tam, gdzie chce. Groźne są też niektóre kamienie, które – gdy się na nie najedzie pod pechowym kątem – mogą wybić zęby, oko, nabić guza, albo obrócić nagle rower o 90 stopni. Pierwszy raz tak bolą mnie nadgarstki i kark. Ogólnie jazda jest bardzo techniczna, wymaga dużego skupienia – w przeciwnym razie łatwo wylądować twarzą w błocie, stracić skore na łokciach, czy choćby połamać szprychy albo wygiąć felgę. Południe Kjolur zresztą usłane było rożnymi szczątkami pojazdów: kol, opon, rur, lin holowniczych itd. Lecz podsumowując – ta droga nie była gorsza niż droga na Dettifoss czy Husey – była jedynie dłuższa. I to właśnie ta długość stanowi duży problem, patrząc na islandzką, zmienną pogodę. Stacji benzynowej nie ma od Vatmahlid do Laugarvatn, czyli przez 210 km. Tutaj na takim odcinku można doświadczyć wszystkiego od upału do zamieci śnieżnej. Wielka niewiadoma. Przez te 2 dni interioru miałem na szczęście lepsza pogodę niż przez ostatnie 2 tygodnie. Krótkie spodenki i krem do opalania w ruch. Szok. Ale gdy do końca miałem zaledwie 15 km, ni stad ni zowąd, zerwał się szalony wiatr. Po chwili ciemne chmury zasłoniły cały widok za moimi plecami. Z trwoga i współczuciem pomyślałem o Pawle, zarazem ciesząc się, że nie zostałem z nim. Z pewnością przeżył tam ciężkie chwile. Po 7,5 godziny dojechałem do asfaltu i choć zwykle w chwilach triumfu mawiam 'veni, vidi, vici”, tym razem wypowiedzialem w strone interioru jedynie „hasta la vista, baby!” bo jakiegoś mega triumfu jeszcze nie poczułem – wciąż jechałem 11 km/h – tak potężny był ten wiatr.
Wreszcie, na 80. km dotarłem do Gullfoss. I wpadłem tu na… Martę z Reykjaviku, redaktorkę informacje.is! Wraz z nią była dwójka jej znajomych z Wrocławia, a za chwilę rozpoznała mnie sympatyczna polska para z Miastka na Pomorzu. Tak wiec chwile po tej morderczej walce z wiatrem, w cieple piłem kawę z piątką Polaków -rewelacja :) Po przejechaniu interioru głodny człowiek dałby 25 zł za bagietkę. I tyle właśnie dałem… Ku mojej wielkiej radości, od Marty i jej znajomych dostałem znów reklamówkę jedzenia, i tylko dzięki temu miałem co zjeść na kolacje. W pakiecie również piwko, którym uczciłem swoje małe zwycięstwo, zarazem wznosząc toast ABY BYLO DOBRZE! Bo musi być. Odpoczywam w Laugarvatn; wieczorem będę w Reykjaviku. Za mną ponad 1800 km.
Co za dzień… Miało być tak lekko, łatwo i przyjemnie. Chyba za dużo dziś myślałem… O życiu i takie tam… Bylem bardzo rozkojarzony. Miałem do Reykjaviku 85 km, a pomyliłem drogę tyle razy, ze wyszło o 37 więcej. Do tego wysypałem sobie rodzynki w czekoladzie do sakwy i teraz wszędzie je znajduje. Zdarzyła się tez pierwsza mini-usterka, której naprawa kosztowała trochę czasu – zgubiła się śruba mocująca bagażnik, zaczął się on przechylać na lewo i w ten sposób nie dało się jechać. Na szczęście – pomyślałem – wziąłem z domu cały zapas śrub. Owszem, wprawdzie przeszukałem wszystkie sakwy nim znalazłem te śrubki, ale miałem ich kilkanaście. Taaa… a wszystkie za krótkie. Ale główka pracuje – w końcu umocowałem bagażnik z pomocą sznura do bielizny i taśmy izolacyjnej :) Błędem było tez to poranne ładowanie telefonu na stacji benzynowej, bo straciłem wtedy najlepszą pogodę – po południu sporo się namęczyłem walcząc z wiatrem. No ale pomimo ze troszkę się dziś zirytowałem na samego siebie oraz pecha, to źle nie jest – droga 360 okazała się bardzo ładna, a niedawno dotarłem na camping w Reykjaviku i zupka chińska już tu ładnie pachnie, natomiast dodatkowe kilometry podniosą mi statystykę :)
A na zdjęciu coś z innej beczki – widzieliście kiedyś takiego monster-camprera? Najpierw myślałem, ze to śmieciarka… A to musi być camper na interior, z napędem na 4 kola. W środku zmieściłby się stół bilardowy…
źródło: piotrmitko.com