Dzień 7:
Kilku moich znajomych pytało mnie, przed i w trakcie wyprawy, o samotność. Czy się jej nie boję, czy nie będzie mi głupio lub nudno, tak ciągle być sam i czy to nie jest zbyt niebezpieczne przy tak długiej podróży. Zastanawiałem się nad tym chwilę przed wyjazdem, był nawet plan, żeby zebrać większą ekipę, ale nikt nie mógł sobie pozwolić na 3 tygodniowy urlop. Od dłuższego czasu wiedziałem więc, że jadę sam. I wcale nie czułem się z tym źle, wręcz, w głębi duszy, cieszyłem się, że tak wyszło. Wspominałem już, że lubię wyzwania.
Odpowiem więc tak – samotność mi nie przeszkadza. Są chwile, które fajnie było by z kimś dzielić, ale nie czuję się źle przeżywając je sam. Mało tego, wiele z nich nabiera w takich okolicznościach zupełnie innego wymiaru. Jak np. jazda o północy między posępnymi szczytami gór przed miasteczkiem Vik, które tworzą swojego rodzaju kanion. W totalnej bezwietrznej ciszy. Długo to będę pamiętał. Takich chwil było zresztą dużo więcej, ale to jeszcze nie czas na podsumowania i wspominki. Zauważyłem, że jest tylko jeden, potencjalnie smutniejszy, moment. Jak po śniadaniu na kempingu, wszyscy się szybciutko pakują do samochodów i odjeżdżają. Mnie zawsze schodzi chwilę dłużej, bo muszę wszystko dobrze zapakować na rower, żeby nic nie zgubić, zostaję więc sam na opustoszałym polu. Na szczęście to uczucie mija gdy tylko moje opony wracają na drogę.
Podróżowanie samemu jest mieszanką wielu, często sprzecznych ze sobą, emocji. Z jednej strony zaczynasz każdy dzień wystawiając głowę z namiotu, po czym pakujesz swój cały dobytek, by jechać dalej w nieznane. To oczywiście brzmi pięknie i ekscytująco, ale to nie wszystko. Wraz ze świtem pojawiają się również znaki zapytania – jaka dzisiaj będzie pogoda, czy bardzo silny wiatr, czy dotrę do kempingu, czy będzie gdzie nabrać wody po drodze etc. I najfajniejsze jest to, że głos, który na początku drogi musisz „wywoływać” gdzieś w głębi swojej głowy, później odpowiada już sam z siebie – bez względu na wszystko, dasz radę! Wiatr, który drugiego dnia był tak silny, że nie mogłem iść, dzisiaj nie robi już na mnie większego wrażenia – byle do następnej górki, następnego zakrętu, potem powinno być lepiej. Wizja mokrego namiotu wydawała mi się straszna – już nie jest, spakuję go w pomieszczeniu gospodarczym albo w toalecie, wyschnie jak dojadę. Uczę się znaleźć wyjście z każdej sytuacji.
Następna ważna kwestia to obcowanie z naturą sam na sam. Jeśli nie wybraliście się nigdzie samemu, nie zdajecie sobie sprawy jak bardzo w takich chwilach wyostrzają się nasze zmysły. Całymi dniami nie mówisz prawie nic, tylko słuchasz. Natury i siebie. To bardzo ciekawa odmiana, zapewniam Was. Ciężko też skupić się w 100% na tym wszystkim co nas otacza, gdy jest z nami ktoś inny. To normalne – głupio by było jechać w kilka osób, przez cały dzień w milczeniu. Nie zrozumcie mnie źle, podróże w towarzystwie też są oczywiście super, ja po prostu staram się opisać moje aktualne doświadczenia. A dla tych, którzy obawiają się właśnie tych chwil sam na sam ze sobą, spokojnie, piękne widoki i wysiłek fizyczny, nie dadzą Wam zwariować :)
Kolejna sprawa, w przypadku Islandii, nawet pomimo tego bezkresu pustych przestrzeni, spotykamy wielu ludzi. Wspominałem już o tym nie raz. Podróżując samemu, widzę sam po sobie, że jestem dużo bardziej otwarty niż zazwyczaj. Dużo chętniej nawiązuję nowe znajomości czy zagaduję ludzi. Nie jest mi niezręcznie poprosić o pomoc, tak jak w przypadku zepsutego pedału, zapytać o drogę czy o zdjęcie.
Na koniec najważniejsze. Podróżowanie samemu pozwala nam się poznać od zupełnie innej strony. Uwierzyć w siebie i cieszyć się z każdej pokonanej przeszkody. Ja już wiem, że gdy dotrę do końca tej podróży, trudy islandzkich dróg zostaną we mnie na zawsze. Przeżyłem już wiele, ale tym razem to coś więcej. Każdego dnia czuję, że coraz bardziej wtapiam się w ten surowy krajobraz. Widzę jak ludzie robią mi zdjęcia z jadących samochodów lub gdy mijam ich na drodze. Jeden gość powiedział, że idealnie wkomponowałem się w jego kadr. Samotny wędrowiec.
P.S. Dzień w Hofn zleciał mi szybko. Niebo było bardzo zachmurzone, więc przeleciałem się szybko po miasteczku, uzupełniłem zapasy w supermarkecie i UWAGA – zrobiłem sobie jajecznicę. Nawet nie było czuć, że nie solona i smakowała najlepiej na świecie :). Udało mi się też nawet obejrzeć ostatni odcinek „Gry o tron” przy ciepłej herbacie, także mogę śmiało powiedzieć, że odpocząłem. Jutro atakuję fiordy. Mam po drodze jakieś pola namiotowe, ale bardzo chciałbym dojechać do Djupovogur. 105 km. Trzymajcie kciuki!
Tekst i zdjęcia: Kuba Witek