Prąd w gniazdku obok łózka pozwolił mi popracować nieco dłużej nad postem dla Was a (zaskakująco) dobry internet, posłać nieco więcej zdjęć. Położyłem się w poprzek ustawionych obok siebie łóżek i zasnąłem spokojnym snem.
Dzień zaczął się ok 8:30 ale to nie biegające maluchy wyciągnęły mnie ze śpiwora – po prostu czas wstawać. Nie śpieszyło mi się bo w planie na dziś co prawda dwie, trzy rzeki ale tylko ok 12km do przejścia.
Dołączyłem do Hildi, Biggiego oraz młodszego z chłopców przy śniadaniu. Mimo że zniosłem z góry swoje jedzenie, od razu usłyszałem „take everything you like on this table”. No i była prawdziwa parzona kawa, jajecznica, dżem malinowy i szynka z wędzonej jagnięciny (to jest pyszne!).
Gadaliśmy o wszystkim – od poglądów na temat wychowania dzieci, przez erupcje wulkanu w 1997 roku i jej dramatycznych skutkach dla okolicy aż po funkcjonowanie ratownictwa górskiego w Polsce i na Islandii. Gadało się tak dobrze, że się trochę zasiedziałem i zacząłem się pakować dopiero po 10:30.
Z zapakowanym plecakiem zszedłem po stromych schodach do kuchni i oczywiście dostałem na pożegnanie ciastka, jogurt i kubek kawy. Wszyscy właśnie słuchali w radio relacji z meczu Islandia – Węgry w szczypiorniaka na Olimpiadzie. Emocje sięgały sufitu. Po szczerych i wylewnych podziękowaniach i wymianie kontaktów, wyszedłem gdy w meczu po remisie ogłoszono dogrywkę. Wiecie kto wygrał? Obiecałem trzymać kciuki za Islandię.
Strasznie się cieszę, że zostałem z nimi. 3000 koron to z jednej strony sporo ale ciepła i serdeczności jakiej tutaj doznałem nie da się wycenić. Pomijam już te ciastka, kakao i zaoszczędzony gaz w butli – to proza codzienności nie do porównania z tym czego od nich doznałem.
Za oknem pogoda się niestety popsuła. Gdy wyszedłem wiał, jak go nazywam, mokry deszcz to znaczy taki, który moczy kamienie tylko jednej strony. Widoczność spadła, słońca nic a nic… trzeba iść.
Ruszyłem w stronę pierwszej rzeki. Po konsultacjach z Biggim, wiedziałem że będę musiał ją przejść na mokro jednak humor mnie nie opuszczał. Ze wzgórza kilkaset metrów przed rzeką miałem ją podaną całą jak na tacy i mogłem (a raczej musiałem) wybrać przejście górą czy dołem? Zdecydowałem się na górę i to był dobry wybór. Udało mi się znaleźć miejsce gdzie rzeka była mocno poszarpana, w sumie miałem pięć czy sześć nurtów do przejścia w tym dwa duże. Odpiąłem nogawki, przebrałem buty, schowałem wszystkie sprzęty do plecaka. Okazało się, że rzeka jest wartka ale niezbyt głęboka – nie sięgała nawet do kolana jednak rozbijając się o nogi chlapała dwa razy wyżej. Przeszedłem bez większych problemów. Zadowolony zabrałem się za suszenie nóg – nabrałem (nieuzasadnionej) pewności siebie i chyba to była przyczyna tego wszystkiego co nastąpiło później.
Rzeka numer dwa okazała się jedynie małym strumykiem z czego, nie wiedzieć czemu wywnioskowałem, że dokładnie tak samo będzie z rzeką numer trzy co okazało się całkowitą bzdurą już po kilku kolejnych kilometrach. Rzeka była i to duża, wartka zimna i (jak się później okazało) z bardzo nierównym dnem. Nie wiem czemu dalej czułem tą pewność siebie, to przeświadczenie, że pójdzie tak samo dobrze jak przy poprzednich. Szybko przebrałem buty schowałem rzeczy i po znalezieniu takiego sobie o (a tak na prawdę bardzo złego) miejsca, ruszyłem i… szybko musiałem się wycofać. Woda była zbyt szybka. Wyszedłem i ruszyłem kilkadziesiąt metrów wyżej, gdzie niezrażony (czemu, Kuba czemu!?) spróbowałem jeszcze raz. Mam taką zasadę – kijek wchodzi pod wodę do „F” od „Fizan”, ty już nie wchodzisz. Kijek wszedł do F a ja zrobiłem jeden krok za dużo i woda popchnęła mi nogę. Straciłem równowagę i zanurzyłem prawą rękę (no i też całą prawą stronę). Nie było paniki choć przez moment myślałem, że już po mnie. Wydaje mi się, że metr, dwa dalej udało mi się znów stanąć na obu nogach i zaprzeć się kijkami. Czułem zimną wodę w prawym rękawie – jak ona się tam znalazła, przecież kurtka była wszędzie zamknięta? Wyszedłem z wody i zdjąłem plecak. Szybko okazało się, że woda wdarła się pod Goretex przez niezamknięty wywietrznik pod pachą. Jak mogłem o nim zapomnieć? Wycisnąłem wodę z rękawa polaru. Wiało a ja byłem mokry od pasa w dół, z mokrym polarem, spodniami i na dodatek lewym trekiem, z którego woda wylała się jak z kalosza. Wściekłość to najlepsze określenie mojego stanu w tym momencie – byłem nieziemsko wściekły na siebie i swoją głupotę.
Przebrałem co mogłem (tzn skarpetki). Wypchałem na chwilę buta papierem toaletowym i założyłem mokrego. W głowie była tylko jedna myśl – ruszaj się to się wysuszysz. Nadal wściekły ruszyłem szybkim krokiem w górę rzeki ale to też nie było dobre rozwiązanie bo jak człowiek w nerwach to i mniej uważa więc co i rusz się potykałem i przewracałem… Musiałem się ruszać ale też uspokoić. Dotarłem do szczytu rzeki – lodowca. Nie było innej drogi, trzeba było na niego wejść i obejść rzekę górą. Nadal musiałem się ruszać tak sprawnie jak to było tylko możliwe ale tutaj byłem już ekstremalnie ostrożny. Każdy krok powolutku i spokojnie (klnąc już tylko w myślach). Szczególnie, że po prawej, poniżej lodowca było jezioro – jakbym pojechał na dupie to zatrzymałbym się dopiero w nim. Na szczęście powierzchnia lodowca jest brudna, lód zamarzając zabierał z sobą grudki ziemi i małe kamyki co sprawia, że nie jest aż tak śliski. Chciałem zrobić nawet kila zdjęć ale zdejmowanie plecaka (tam był aparat) a raczej jego późniejsze zakładanie z podrzutem, uznałem za zbyt ryzykowne. Widziałem prze-genialną, jakkolwiek to zabrzmi, dziurę – kilkanaście metrów w dół, błękitne ściany i rwąca woda pod spodem – cudowne!
Tutaj musiałem podjąć decyzję, czy schodzę z lodowca i wracam w dół na pierwotną trasę – teoretycznie nie było by już, żadnych rzek do przechodzenia ale dużo więcej kilometrów do pokonania; czy idę na przełaj, krótszą trasą i mam do przejścia jeszcze jedną rzekę. Wybrałem tą drugą opcję bo mimo, że GPS jak i (w tym momencie już całkowicie mokra) mapa mówiły, że pierwsza jest realna to w rzeczywistości widziałem, że sytuacja wody w tym miejscu bardzo się zmieniła i nie wiadomo co będzie dalej.
Zszedłem z lodowca i ruszyłem więc na przełaj przez nieco ponad 600m górę. Szczęście wcale nie wracało – zaczęło coraz mocniej padać a i trasa nie zdawała się sprzyjać bo co i rusz obsuwał mi się spod nogi jakiś kamień, zjeżdżałem ze zbocza czy potykałem na nierównościach – zdenerwowanie nie odpuszczało.
Dotarłem do doliny gdzie czekała na mnie moja „jedna rzeka do przejścia”. Przechodząc przez rozlewisko dotarłem do głównego nurtu i nie była to wcale rzeka mała. Stałem na brzegu gdzie było jej bez mała 30m i wcale nie wydawała się płytka. Tym razem chciałem wszystko zrobić porządnie. Przebrałem się, schowałem rzeczy, zaciągnąłem mocno plecak ustawiając na brzegu osłoną do mokrego deszczu i z kijami ruszyłem szukać przejścia. Trzy pierwsze próby nie przyniosły sukcesu. Woda była zbyt głęboka i wartka choć piaszczyste dno to dobry sygnał. Ruszyłem wyżej i znalazłem rozlewisko gdzie rzeka poszerzyła się co najmniej trzykrotnie. Zostawiłem plecak i zaciskając zęby ruszyłem na drugi brzeg. Testowanie przejścia jest bezpieczne ale zmusza cię do przejścia rzeki tak na prawdę trzy razy. Test, powrót i przejście z plecakiem. Udało się, rozlewisko okazało się płytsze. Piasek zapadał się pod moim ciężarem ale kije niezawodnie pomagały utrzymać równowagę.
Teraz w głowie miałem już tylko „gdzie ta p***** chatka?!” Z GPSu wiedziałem, że zostało 500m ale dla kogoś kto nie czuje stóp a musi mimo wszystko iść (stwierdziłem, że przebiorę się dopiero w chatce) 0,5km to bardzo dużo. To jest takie uczucie jakby stopy spuchły. Jednocześnie nie czujesz nic a mimo to ostry kamień pod stopą czujesz dwa razy mocniej.
Chatka okazała się barakiem z 4 piętrowymi pryczami, do której wyposażenia zaliczają się gwoździe i zimno. Nie jest to najlepsze miejsce ale zostaje tu na dzisiejszą i jutrzejszą noc – mam nadzieję, że uda mi się wysuszyć mokre rzeczy choć w takiej temperaturze i wilgotności może być z tym problem. Pada coraz bardziej i z tego co wiem nie zmieni się to w ciągu najbliższych 3 dni.
źródło/foto: Kuba Satara/Adventure: Globe